Troje ludzi, od lewej kobieta oraz dwóch mężczyzn

Zachęcamy do przeczytania tekstu autorstwa Andrzeja Massé.

Trudno uwierzyć, by Krzysztof Varga, gdy zabierał się do pracy nad „Dziennikiem hipopotama”, nie zdawał sobie sprawy, że diariusz to forma otwarta. Pomieści wszystko: notatki osobiste, publicystykę kulturalną, społeczną, nawet polityczną, co chcecie – esej i powieść, lirykę, epikę i, bo dlaczego nie, dramat. Sprawa fikcji w w dzienniku – a nie chodzi tu tylko o proste zmyślenie, choć i ono się zdarza – to już niezgłębiony problem.

Tak czy owak zapewne, kiedy Krzysztof Varga kreśli pierwszą datę swego „Dziennika hipopotama”, pojęcia nie ma, dokąd zaniosą go wypadki i własne myśli, w jakiej będzie sytuacji, gdy kreślił będzie datę ostatnią. Nikt nie wie, co się wydarzy jutro, autor „Nagrobka z lastryko” nie jest wyjątkiem. A jednak coś zawczasu wiedział – po pierwsze to, że jego dziennik będzie publiczny, będzie, jeśli można to tak ująć, do natychmiastowego użytku, po drugie zaś to, że prowadził go będzie autor kilku powieści, poczytny felietonista, wobec którego odbiorca ma siłą rzeczy takie, a nie inne oczekiwania. To wyznacza strategię pisania.

No, bo o czym może pisać Krzysztof Varga? O literaturze? Zapewne. O filmie? Nie inaczej. O kulturze, tej wysokiej i tej masowej? A jakże. Dodam jeszcze, że autor sporo uwagi poświęca Kościołowi, ta instytucja najwyraźniej go fascynuje, a pochlebnego zdania, trzeba to jasno powiedzieć, o niej nie ma. (Nieco przewrotnym zabiegiem było powierzenie prowadzenia spotkania promującego książkę, jakie odbyło się już rok temu podczas Big Book Festiwalu w ogrodzie Centrum „Łowicka”, redaktorowi „Więzi” dominikaninowi Romanowi Bieleckiemu).

Wśród uwag o lekturach w „Dzienniku” czytamy i taką – o powieści Stephena Frya „Hipopotam”: Główny bohater, „Ted Wallace, jest zapijaczonym krytykiem teatralnym, co natychmiast budzi moją sympatię, tym bardziej, że mówi i pisze, co myśli, miażdżąc kolejne przedstawienia, jeśli uznaje je za katastrofalne”. Varga całkiem słusznie twierdzi, że nasi recenzenci są zbyt grzeczni, i sam nie chce taki być. Idzie jak burza, suchej nitki nie zostawia na niezwykle płodnych producentach artykułów książkopodobnych, na autorach marnych widowisk, czy to teatralnych, czy filmowych, i na wytwórcach pioseneczek skleconych na trzech nutach. Wygłasza sąd dotyczący, moim zdaniem, zjawisk daleko szerszych niż te z obszaru kultury: „Nadeszła wielka epoka ludzi nieutalentowanych […]. Będą do tego szafować hasłami równości społecznej i sprawiedliwości, używać w nadmiarze słowa »godność«, ale ich prawdziwym hasłem będzie »Precz z utalentowanymi!«”. Nie poprzestaje na tym – wysyła gromy w stronę „Wielkiej Masło”, czyli Doroty Masłowskiej; jego gniewne, pomruki choć może nie tak zajadłe, muszą docierać i do Olgi Tokarczuk (już po Noblu), i do Wiesława Myśliwskiego. Ale przecież trudno było spodziewać się czego innego. Czytalibyście Państwo „Dziennik hipopotama”, gdyby traktował albo tylko o sprawach osobistych autora (rozleciał mu się związek, po czym jest nieźle pogruchotany, ale za głęboko w to nie wchodzi), albo jedynie o relacjach z rodziną (za bardzo za nią nie przepada), albo wyłącznie o spacerach po Mokotowie…

Chociaż to ostatnie mogłoby być, dlaczego nie? „Krzysztof Varga jeśli nie pisze o Węgrzech […], to pisze o Warszawie, a konkretnie o Mokotowie”, stwierdziła recenzentka „Polityki” Justyna Sobolewska. Ma rację. Autor „Alei Niepodległości” pracuje teraz nad powieścią o Liceum św. Augustyna. Na Mokotowie jest również proza życia. Jakimi drogami spaceruje pisarz? Na przykład w pewien piękny październikowy dzień idzie zrazu na kawę do Big Book Café przy ul. Dąbrowskiego. To miejsce odwiedza często, czasami jest tu gościem spotkań literackich, a czasami, gdy porządkuje swoją bibliotekę, przynosi tu piramidy niepotrzebnych już książek. Potem zaś przemierza drogę podwórkami do Wiktorskiej i dalej do Racławickiej. „I oczywiście poczułem wzruszenie, mijając dom pod numerem 40, gdzie spędziłem najlepszy kawałek dzieciństwa”. Dalej są ogródki działkowe, ciągnące się do al. Niepodległości, jeszcze dalej – Odyńca i Wołoska. Odwiedza Varga nie raz i nie dwa Targ Śniadaniowy u zbiegu Woronicza i Puławskiej, zagląda na tejże Puławskiej do Bułki Przez Bibułkę albo na rogu z Różaną do Mezze. Nazwy knajpki na rogu Dąbrowskiego i Bałuckiego pisarz nie spamiętał (nic dziwnego – Pumpui Thai Food), ale właśnie tam zadumał nad tym, czy umiałby się z Mokotowa wyprowadzić. Podczas pewnego przyjęcia autor „Tequili” wyszedł na balkon na papierosa wraz ze znajomym i jął snuć mokotowskie opowieści, co uwielbia robić: „oto z prawej strony kamienica Flataua z 1925 roku, zbudowana dla słynnego psychiatry, a w tym domu w czasie wojny siedziała niemiecka żandarmeria, a tutaj przychodził pod koniec życia Stefan Kisielewski, bo wielkie nadzieje pokładał w braciach Kaczyńskich, którzy mieli tu siedzibę Porozumienia Centrum, a tu mieszkał Piotr Szulkin, który usiłował w młodości wyskoczyć z balkonu”. Ten być może zbyt długi, ale smaczny, cytat przywodzi mi na pamięć inną, moją własną, „scenę balkonową”. Nie jestem z Mokotowa, ale czuję się z tą dzielnicą związany wspomnieniami tyleż lirycznymi – gdyż to tutaj odwiedzałem moja przyszłą żonę, ile dramatycznymi – w młodości dramat przeżywamy co chwila. O niezwykłości tej dzielnicy przekonałem się wiele lat temu, stojąc na balkonie kamienicy przy Madalińskiego. Zobaczyłem wtedy jadącego na rowerze profesora Artura Sandauera – wówczas koryfeusza krytyki literackiej, niezwykle surowego. A zaraz potem dostrzegłem idącego chodnikiem i pogwizdującego Wojciecha Młynarskiego, który prowadził za rączkę małego chłopca (szalony koncert tego samego już wyrośniętego „chłopca” słyszeliśmy obaj, Varga i ja, podczas Festiwalu Języka Polskiego w Szczebrzeszynie). Ludzi „z nazwiskami” zawsze było na Mokotowie sporo. Na przykład, po drugiej stronie „Madala”, nieco w głębi, mieszkały bliźniaczki, o nazwisku Trzaska, które stale nękano pytaniem: „Czy to wy jesteście córkami Trzaski, Everta i Michalskiego?”. Otóż bliźniaczki chodziły w szkole do jednej klasy z synem Adama Bahdaja. Chłopiec zapytany przez nauczycielkę – nie daruję sobie tej anegdoty – o zawód ojca, nie bardzo wiedział, co odpowiedzieć; „No, dobrze, a gdzie tata pracuje?”, „W domu”, „Aha, znaczy: chałupnik”. Natomiast moją żonę, za jej dziewczęcych lat odprowadzał ze szkoły do domu syn Edmunda Niziurskiego, i zdaje się nosił jej tornister…

Jak wynika z powyższego, dzielę z pisarzem sentyment do Mokotowa i wcale nie dziwię się autorowi „Dziennika hipopotama”, że zdenerwował się nieco, gdy zajrzał do „Mokotowskiego przewodnika literackiego” Pawła Dunina-Wąsowicza, gdzie wyczytał – jak relacjonuje – że, „(…) bohater współczesnego opowiadania szerzej nieznanego autora mieszka na Asfaltowej w tym czasie, gdy ja już tu mieszkałem, ale mu się to mieszkanie nie podoba. Nagła złość – jak może się jakiemuś, fikcyjnemu nawet, ale jednak debilowi nie podobać mieszkanie przy Asfaltowej?”.

Gdy życie osobiste się Vardze posypało, westchnął: „Nie mam już nic naprawdę bliskiego i kochanego prócz tego Mokotowa”. To niemało. Choć oczywiście należy życzyć autorowi jak najlepszej odmiany losu.

Andrzej Massé