Wspomnienia z okazji stulecia

Rolą przypadku jest fakt, iż do dziś zachowałem pamięć o swoich nagrodach, zdobytych w konkursach, i wykonanych pracach, które zostały nagrodzone. Otrzymane książki, jako nagrody, jeszcze do niedawna tkwiły w zakamarkach mej biblioteki, nim się ich pozbyłem, obdarowawszy nimi okoliczne wypożyczalnie, najbliższe memu miejscu zamieszkania, co mogą potwierdzić. Inna jest historia mych prac konkursowych. Z trudem rozstaję się ze swymi pracami, a są nimi wykonywane od bardzo młodych lat grafiki tuszem, czarno-białe, ale i kolorowe. Muszę zacząć od tego, że oboje moi rodzice bardzo dobrze rysowali, a były to zdolności dziedziczne, bo i ich rodzice, a moi dziadkowie, też umieli dobrze rysować. Mam to widać w genach.

Od czasu pójścia do szkoły stałem się nadwornym rysownikiem swojej klasy – w Szkole Podstawowej nr 33 przy ul. Grottgera 22 na Dolnym Mokotowie, wzniesionej w latach trzydziestych u podnóża mokotowskiej skarpy. Lata pięćdziesiąte, na które przypadł mój obowiązek szkolny, były jałowe technicznie. Nie było nie tylko komputerów, ale nawet kserografów (od kserografów przeszliśmy ku skanerom i innym formom utrwalania wszelkich prac graficznych, od pisma po rysunek). Nawet nie byliśmy świadomi, że za naszego życia pojawią się takie urządzenia. Rysowałem więc wszystko, co mi zlecono, od miasta, lasu, choinki, Mikołajów, po górnika fedrującego węgiel na Barburkę obchodzoną wtedy w szkołach. Moja szkoła była bardzo powściągliwa politycznie, nie obchodziła „akademii ku czci”, jak się to działo w innych placówkach. Najlepszy dowód, że dopiero gdy chodziłem do szóstej klasy, pojawiła się pierwsza i jedyna nauczycielka partyjna, która niejako z urzędu pełniła funkcję przewodniczącej podstawowej organizacji partyjnej (PZPR), do której, aż po ukończenie przeze mnie tej szkoły, nie należał nawet personel pomocniczy. Wszyscy nauczyciele, z wyjątkiem matematyczki, fizyczki, chemiczki i nauczyciela śpiewu, pracowali w tej placówce już przed wojną, nawet woźni. Dodam, że za moich czasów szkoła pracowała na trzy zmiany. O godzinie ósmej zaczynały lekcje wyłącznie starsze klasy V-VII (szkoła podstawowa była jeszcze siedmioklasowa), młodsze zaczynały lekcje o godz. trzynastej, a o godz. siedemnastej rozpoczynała naukę tzw. wieczorówka, czyli dorośli, którzy w wyniku wojny nie mieli ukończonej szkoły podstawowej (którą, w owych czasach, zarządzali nie dyrektorzy jak dzisiaj, ale kierownicy).

Po tym nieco nazbyt długim wstępie, ale koniecznym, przechodzę do imprez organizowanych, a wypadałoby powiedzieć poprawnie, ogłaszanych przez wypożyczalnię książek przy ul. Rejtana 3. Adres się nie zmienił, zmieniła się natomiast pisownia nazwy ulicy (z Reytana na Rejtana). Pierwszym konkursem, w którym wziąłem udział, nie bez pewnych oporów, jakiegoś wstydu, skromności, niechęci do rozgłosu, co w moim przypadku było jak najbardziej uzasadnione. Byłem bowiem synem wyższego rangą urzędnika przedwojennej administracji państwowej (delegata do Ligi Narodów w Genewie), od listopada 1948 roku maltretowanego początkowo w piwnicach Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego na Koszykowej, a we wspomnianym czasie już w więzieniu przy ul. Rakowieckiej. Przed nim były następne miejsca kaźni – Wronki i Rawicz, gdzie też maltretowano więźniów politycznych związanych z rządem sanacyjnym.

Był rok 1954 – kiedy ogłoszony został konkurs, panie z wypożyczalni przy ul. Rejtana namówiły mnie do wzięcia w nim udziału. Jego tytuł brzmiał: „Mój Mokotów – mój dom i jego otoczenie”, co z powodzeniem można porównać do modnego obecnie hasła małych ojczyzn. Narysowałem mój ulubiony pałacyk Szustra, w pełnej krasie, bo naprawdę leżał jeszcze w gruzach. Oto on – w kolorowym tuszu.

Rysunek stylowego pałacyku miejskiego. Widać tylko część budowli. Poza tym drzewa z lewej i prawej strony, a przed budynkiem trawnik.

Pałacyk Szustra – widok przedwojenny (1954)

 

Jak sobie przypominam, co poświadcza zachowana przeze mnie dokumentacja, wystąpiłem z cyklem rysunków, co jak mi się wydaje dopuszczały warunki konkursu. Kolejnym rysunkiem był dom, w którym mieszkałem, przy ul. Belgijskiej 9. Utrwaliłem go w dwóch odsłonach, od frontu, tj. od wspomnianej Belgijskiej – poprzedzony potężnym podwórkiem i garażem z prawej strony, wzdłuż którego prowadziła droga do wejścia. Oddzielnie ukazałem go od strony ogrodu, z balkonami pierwszego i drugiego piętra. Ten na drugim – był mój.

rysunek tyłów trzypiętrowej kamienicy przedwojennej ze spadzistym dachem. Budynek częściowo zasłonięty drzewami z lewej i prawej. Na trzecim piętrze widać balkon. Para ptaków lata daleko na niebie.

Dom przy ul. Belgijskiej 9, w którym mieszkałem (1954)

 

Z mego balkonu roztaczał się niepowtarzalny widok, którego horyzont zamykał Las Kabacki i dymiący wówczas komin papierni w Jeziornie. Bliżej stał prowizorycznie odbudowany kościół św. Michała, zza którego wyglądały przerzedzone drzewa Królikarni kryjące pałac w ruinie. Po prawej stronie – jak na wyciągnięcie ręki – stały kamienice drugiej pierzei ul. Puławskiej, w niższej była szwalnia, a wyższa była oficyną nieistniejącej wtedy już kamienicy frontowej (Puławska 73/75) piekarza Bronisława Magiery, prezesa Stowarzyszenia Właścicieli Piekarń II RP.

Rozłożyste drzewo zasłania częściowo pięciopiętrową kamienicę przedwojenną. Z lewej część kamienicy trzypiętrowej. Na niebie latają ptaki.

Oficyny domu B. Magiery – prezesa Stow. Właścicieli Piekarń II RP (1954)

 

Oficyna należąca do piekarza Bronisława Magiery miała na wysokości drugiego piętra potężną werandę, zamiast żeliwnego balkonu, pochodziła z początku wieku XX, podczas gdy frontowa kamienica od Puławskiej powstała dopiero na początku lat trzydziestych, a może odrobinę wcześniej, i niczym charakterystycznym się nie wyróżniała, była gładka, pozbawiona nawet balkonów. Jej zdjęcie można obejrzeć w dziale gabarytów Państwowego Archiwum m.st. Warszawy na Krzywym Kole, podobnie jak szereg innych fotografii nie tylko mokotowskich kamienic.

Czas na wskazanie nagrody we wspomnianym wyżej konkursie, była nią urocza książka Karoliny Beylin o starej Warszawie „Opowieści warszawskie”. Trafiała w moje zainteresowania przeszłością, którą żyłem od najmłodszych lat, marząc nawet o przeniknięciu choć na moment w przeszłość, nie tę zamierzchłą, ale bliższą, z końca XIX wieku i początku XX.

Okładka książki. Cała w jasno buraczkowym bordo płótnie. Tekst: Karolina Bejlin; opowieści warszawskie.

Oto otrzymana nagroda, nawet okładka się zgadza – była w kolorze bordo

 

Czy była to pierwsza, czy druga nagroda – już tego nie pamiętam, na pewno była pierwszą w moim życiu za udział w konkursie.

Cdn.

 

Tadeusz Władysław Świątek