Stanisław Lem trzymający maskotkę kosmonauty.

Artykuł biograficzny z okazji stulecia urodzin pisarza

Czy jest ktoś, komu nazwisko Stanisława Lema – wierzącego przecież w siłę rozumu i moc nauki – kojarzyło się w jakiś sposób z ciemnymi przesądami, na przykład przekonaniem, że trzynastka przynosi nieszczęście? A jednak coś tu jest na rzeczy. Przyszły autor „Astronautów” przyszedł na świat sto lat temu 13 września, ale w akcie urodzenia na wszelki wypadek wpisano 12 września. I niewykluczone, że rodzice Stanisława mieli rację, starając się zdjąć z niego urok, jaki przynosi feralna liczba.

Bo wygląda na to, że pisarz, który za życia stał się klasykiem, który właściwie w pojedynkę stworzył polskie science-fiction, który był czytany w kraju i tłumaczony na wszystkie języki świata, a jego sława sięgnęła poza granice Ziemi, gdyż to jego nazwiskiem nazwano planetoidę 3836, miał niebywałe szczęście. Choć, podobnie jak z tą datą, wszystko poszło trochę obok, trochę nie tak.
Lem marzył o studiach politechnicznych, a poszedł na medycynę, nie za sprawą rodzinnej tradycji – jego ojciec był lekarzem – lecz okoliczności historycznych. Na uczelnię zapisał się we Lwowie, naukę zakończył, a właściwie nie zakończył, bo nie podszedł do ostatnich egzaminów, w Krakowie. Podobno kierowała nim obawa, by go, jak innych młodych medyków, nie wcielono do wojska. Wiele wskazywało na to, że wybierze drogę pisarza realisty i podejmie te same wątki, którym poświęcili się jego rówieśnicy, był przecież z pokolenia Kolumbów. Napisał „Szpital przemienienia”, opowieść rozgrywającą się podczas wojny w szpitalu psychiatrycznym. Jednak ponieważ utwór miała wymowę pesymistyczną, a przyszedł czas oficjalnego optymizmu i wiary w człowieka, pod naciskiem, aby rzecz zrównoważyć, dopisał jeszcze dwie części i wydał pod tytułem „Czas nieutracony”. W finale bohater wstępuje do partii komunistycznej. Również dlatego, by uniknąć bojów z cenzurą, postanowił zająć się na poważnie tworzeniem fantastyki. Choć oczywiście podejmował tam kwestie, które niespełnionego absolwenta uczelni technicznej interesowały. Stawiał pytania o możliwości technologii oraz o zachowania człowieka wobec jej rozwoju. Krytycy zauważyli, że ta fantastyka nie jest przesadnie fantastyczna, to znaczy Lem opisuje przyszły świat, ale robi wszystko, aby nie sprawiał on wrażenia jakoś bardzo niezwykłego. Astronauci nie doświadczają nadzwyczajnych przygód, ich zajęcie jest najzwyklejszą ciężką robotą. Tak jest właśnie w „Astronautach”, a przede wszystkim w „Opowieściach o pilocie Pirxie”.

Mimo że takie powieści jak „Eden”, „Powrót z gwiazd”, „Solaris”, „Niezwyciężony” odniosły niesamowity sukces i wyglądało na to, że autor w takiej, zabrzmi to może paradoksalnie, prozie realistycznej sprawdza się najlepiej, Lem jął od niej odchodzić, poświęcać się formom groteskowym. Formom, gdzie – należy to zaznaczyć – do głosu doszła jego niezwykła fantazja językowa. „Dzienniki gwiazdowe” czy „Bajki robotów” do takich utworów należą. Są zabawne, ale wszak nie tylko o zabawę chodziło. Trzeba pamiętać, że pisarz tworzył w kraju, gdzie nie wszystko dało się powiedzieć wprost.

W jego twórczości nastąpiła wyraźna zmiana. Zniknął optymizm, zniknęła wiara w ludzkie możliwości i w ogóle w człowieka. Warto zwrócić uwagę, w jaki sposób człowiek opisywany jest przez przybyszów z gwiazd albo przez maszyny; jest tworem dość paskudnym, jakimś takim lepkim, śluzowatym, zbudowanym nielogicznie (na przykład te same narządy obsługują funkcje wydalnicze i rozrodcze, fuj…), z intelektem też nie najlepiej z mnóstwa rozwiązań człowiek wybiera akurat to najgorsze, jakże często powoduje nim rządza zniszczenia.

W końcu Stanisław Lem zarzuca literaturę piękną i zaczyna zmierzać w stronę czystej futurologii i filozofii. Niejeden wielbiciel jego powieści połamał sobie zęby na „Summie technologiae”. „Głos Pana” też czyta się niełatwo, to tylko z pozoru powieść, bardzie esej. Nie zawadzi dodać – esej trochę o bezradności nauki.
Cała twórczość pisarza jest bardzo odmienna od powstałego w Ameryce nurtu science-fiction. Najważniejsza różnica – pierwsi wychwycili ją wydawcy radzieccy, którzy zaczęli patrzeć na jego książki niechętnie („Solaris” nie od razu przetłumaczono w całości) – polega na tym, że z czasem, i to dość szybko, jego fantastyka naukowa, o czym już była mowa, wyzbywa się radosnej wiary w możliwości człowieka i jego rozumu.

Badacze zorientowali się, że Lem musi mieć jakąś tajemnicę, z czegoś się ten jego pesymizm musi brać. Że coś zataja, było dobrze widać w niby to autobiograficznym „Wysokim Zamku”. To dziwna książka, pełna niedopowiedzeń, przypominająca jakieś gry z cieniami, brak tu konkretów. To samo można powiedzieć o wywiadach, które z autorem „Próżni doskonałej” przeprowadzano, odpowiadał tylko na te pytania, na które chciał odpowiadać.
Urodzić się sto lat temu we Lwowie to, jak dzisiaj wiemy, było nieszczęście – okupacja radziecka, okupacja niemiecka i znowu radziecka… Urodzenie się w 1921 roku we Lwowie w rodzinie żydowskiej sprawiało, że owo nieszczęście wzmagało się po wielekroć. To, że autor „Pokoju na Ziemi” napatrzył się trudnych do wyobrażenia okropieństw, już wystarczyłoby, żeby być naznaczonym na całe życie. Ale on przecież, o czym napomyka w zagadkowym fragmencie „Głosu Pana”, uchylił się, niemal dosłownie, przed kulą, która miała go zabić. Potem ukrywał swoją tożsamość, pracując w niemieckiej firmie, a później, jak się zdaje, nie tylko tożsamość – sam musiał się ukrywać. Uraz pozostał. Pisarz niewiele o tym mówił, ale reagował dość niestandardowo na pytanie, skąd tak dobrze zna niemiecki oraz na bogactwo i beztroskę obywateli RFN. Pochodną lwowskiej traumy było też jego zachowanie o świcie 13 grudnia 1981 roku.
Już choćby dla tej sceny warto zajrzeć do książki Wojciecha Orlińskiego „Lem. Życie nie z tej ziemi”. Nie rozwiązuje ona wszystkich zagadek towarzyszących temu życiu. Niebawem ukaże się biografia Lema pióra Agnieszki Gajewskiej, autorki „Zagłady i gwiazd”. Badaczka dokonała, jeśli tak rzec można, benedyktyńsko detektywistycznej pracy, przeprowadziła mnóstwo wywiadów, przeorała archiwa, zapoznała się ze świadectwami ludzi, którzy mieli podobne jak autor „Edenu” przeżycia. Być może swoją pracą dała nowy klucz do odczytania spuścizny Stanisława Lema. Już słyszy się głosy, że jego twórczość ma wiele wspólnego z teatrem absurdu, choćby – kto by pomyślał – z „Kartoteką” Tadeusza Różewicza.

Można więc powiedzieć, że lektur nam nie zabraknie, zwłaszcza że Wydawnictwo Literackie na obchodzony właśnie Rok Lema wypuściło na rynek, w bardzo pięknej szacie graficznej, właściwie wszystko, co ojciec polskiego science-fiction napisał. I trzeba mieć nadzieję, że, choć wiele jego przepowiedni i sądów się sprawdziło, akurat to znane prawo Lema okaże się nietrafione: „Nikt nie czyta; jeśli czyta, nic nie rozumie; jeśli rozumie, natychmiast zapomina”.

Andrzej Massé