Okładka książki Tomasza Jastruna Dom pisarzy w czasach zarazy - czarnobiałe fotografie.

Kamienica pełna anegdot i wzruszeń

Oczywiście, że można napisać: książka Tomasza Jastruna „Dom pisarzy w czasach zarazy” rozlicza się raz jeszcze z okresem stalinizmu w Polsce. Pole obserwacji jest takie, że trudno sobie wyobrazić lepsze – dom przy Iwickiej 8 A, gdzie po wojnie sprowadzili się sami literaci związani z „Kuźnicą”, pismem lewicowym o zabarwieniu marksistowskim. Od nazwisk lokatorów może się zakręcić w głowie. Dłużej lub krócej mieszkali tutaj: Kazimierz i Marian Brandysowie, Adolf Rudnicki, Artur Sandauer, Paweł Hertz, Bohdan Czeszko, Seweryn Pollak, Juliusz Żuławski, a wreszcie Mieczysław Jastrun i jego żona Mieczysława Buczkówna, no i, rzecz jasna, ich syn Tomasz, który tutaj dorastał.
Pytanie tylko: Komu się ma w głowie zakręcić? Otóż nam, rówieśnikom autora (rocznik 1950). Nazwiska większości wymienionych osób coś nam mówią, czytaliśmy prawie wszystkich, niektórych znaliśmy z radia i telewizji, a może kilku spośród nich zdarzyło nam się widzieć na żywo. Gdy po raz pierwszy, jeszcze licealista, znalazłem się w auli uniwersyteckiej, wzdłuż tablicy za katedrą spacerował niewysoki siwowłosy pan, który mówił o poezji i nie tylko o niej (zostało mi w głowie jakieś zdanie o teatrze Jerzego Grotowskiego). To był wykład otwarty, tak jest, Mieczysława Jastruna. Kilka lat później bodaj w tej samej auli słuchałem profesora Artura Sandauera.
Wszystko jedno, widywaliśmy ich czy nie, jedni z nas potrafią zrozumieć, jak to się stało, że po hekatombie II wojny przytłaczająca większość ludzi pióra zakochała się w komunizmie oraz jak to możliwe, że potem się odkochała, a drudzy nie mogą tego pojąć. I tyle. Zapisano na ten temat mnóstwo papieru. Młodych, jeżeli w ogóle rozróżniają wyżej wymienionych, to nie obchodzi, „no i bardzo dobrze” – jak mawiał autor „Władzy” i „Kompleksu polskiego”. Pozostaje tylko westchnąć wraz z Tomaszem Jastrunem, jaka szkoda, że dobra proza i wiersze naznaczone, by tak rzec, złym pochodzeniem popadną w zapomnienie. Ot, choćby „Tren” Bohdana Czeszki. Dołożyłbym do tego jeszcze „Powódź” i malutką książeczkę „Sygnaturki”. Zresztą w niej także jest mowa o Iwickiej.
Ta mokotowska ulica znajdowała się wówczas na peryferiach Warszawy. „Dookoła ruiny. Ich kształty były fantastyczne, czasami drapieżne” – wspomina Tomasz Jastrun widok, który zapamiętał z dzieciństwa. – „Świat po końcu świata porastał trawą i drzewami odradzał się na grobach”… W niezupełnie zawalonych domach w pobliżu gnieździli się prości ludzie, którzy nagle doświadczyli nobilitacji, gdyż stali się proletariatem, a poeci zaczęli o nich pisać wiersze. Może nie tyle o nich, jakimi byli, ile o nich, jakimi, wedle obowiązującej doktryny, powinni być. To mniej więcej na tym polegał socrealizm. Dozorca spod numeru ósmego A, pan Badowski, nawet sportretowany przez najzdolniejszego „inżyniera cziełowieczieskich dusz”, takie miano nadał literatom Józef Stalin, na bohatera pozytywnego się nie nadawał. W pobliżu kamienicy miał kawał pola albo i nie miał, po prostu zagospodarowywał jakieś nieużytki, nikogo o zgodę nie pytając, uprawiał pomidory, hodował świnie i kury, miał wóz i trzymał konia, gołębnik też miał i oczywiście pędził bimber. Jego żona znała niejedną tajemnicę lokatorów, bo to ona, gdy ci wracali po nocy do domu, otwierała im drzwi. A nie zawsze wracali z wielogodzinnych szkoleń partyjnych albo zebrań, na których wygłaszali samokrytyki. Taki Adolf Rudnicki był miłośnikiem kobiet… I mógł liczyć na dyskrecję pani Badowskiej. Inni stawali u progu pijani w dym. Czeszko nie chciał się naprzykrzać, omijał drzwi i pukał w okno Sandauerów, a autor „Bez taryfy ulgowej” wpuszczał go i pozwalał przejść przez mieszkanie i wymknąć się na korytarz. Takich historii, anegdot, niedyskrecji, a i pewnie najzwyklejszych plotek jest w tej książce mnóstwo. Tym więcej, że dom, który jest jej bohaterem, odwiedzało wiele znanych osób – Jarosław Iwaszkiewicz (mały Tomaszek łażący pod biurkiem ojca rozwiązał mu buty), Zbigniew Herbert (wcale nie był takim znowu katonem, jak nam się dzisiaj wydaje, zamieszczone jego zdjęcie – zdjęcia są ważną częścią publikacji – z dawnym „pryszczatym”, a więc stalinistą, Wiktorem Woroszylskim zdaje się o tym świadczyć), Julian Przyboś (ten subtelny poeta minął we drzwiach swoją byłą żonę i udawał, że nie ma pojęcia, kto to taki). Bywała tutaj Julia Brystygierowa, wysoka funkcjonariuszka UB, zwana Krwawą Luną (zaglądała do Sandauera, była ponoć jego ciotką) i Allen Ginsberg najgłośniejszy poeta Beat Generation (odwiedził… Sandauera, którego pies Wrona, wyskoczył z szafy i, wydawszy skowyt, rzucił się na gościa). To właśnie odsłanianie rozmaitych tajemnic, opisywanie barwnych wydarzeń, pokazywanie podręcznikowych postaci w szlafroku, czyli w codziennych sytuacjach, decyduje o smaku „Domu pisarzy w czasach zarazy”.
Wspomnienia Smecza (pod takim pseudonimem Tomasz Jastrun pisywał w paryskiej „Kulturze”) mają jeszcze jedną zaletę – opowiadają, o naszym, jego rówieśników, dzieciństwie i młodości. To co, że nie mieliśmy takich rodziców i takich sąsiadów, ale żyliśmy w tej samej aurze. Gdy czytamy o dziecięcych zabawach, przewijaniu się na trzepaku i wyliczankach („Siedzi baba na cmentarzu/ Moczy nogi w kałamarzu”; dalej było: „Baba fik, a duch znikł”, a nie „Baba w krzyk”, ale może są różne wersje), to robi nam się ciepło na sercu. Albo kiedy dowiadujemy się, że młody Jastrun drukował na powielaczu drugoobiegową „Nierzeczywistość” Kazimierza Brandysa, ze wzruszeniem sięgamy na półkę po ten kiedyś chyba zielonkawy, dziś wyblakły mały tomik, otwieramy i przekonujemy, że nawet w okularach nie jesteśmy w stanie odczytać drobniutkiego rozmazanego druku…
„Dom pisarzy” jest, jak powiada jego autor, „niczym odnalezienie zatopionego statku na dnie morza”. A polityka? Dajcie spokój.

Andrzej Massé